💥 Małe Licho i lato z diabłem
👩💻 Marta Kisiel
----- FRAGMENT -----
— Ja też chcę przeżyć przygodę — oznajmiło Licho od progu i na znak, że
jest w tym pragnieniu niezmiernie stanowcze, wzięło się pod boki i
zmarszczyło brwi.
Bożydar Antoni Jekiełłek znieruchomiał na schodach werandy i wybałuszył na anioła wielkie chabrowe oczy, ponieważ nic a nic z tego nie rozumiał. W ogóle.
Przed momentem wrócił ze szkoły, dumnie dzierżąc w garści świadectwo ukończenia klasy trzeciej. Znaczy, dzierżąc metaforycznie, czyli nie dosłownie, bo tak naprawdę to miał je w plecaku, razem z zawartością swojej szkolnej szafki. Tę zawartość pani kazała każdemu uczniowi wyciągnąć, odkleić lub zeskrobać i zabrać ze sobą do domu, a najlepiej od razu wyrzucić, zanim przed nastaniem jesieni sama wypełznie, zwoła posiłki i podbije jakiś kontynent. Jesienią ich sala — najlepsza na całym parterze, bo choć niezbyt wielka, to słoneczna i schowana aż za biblioteką przed czujnym radarem surowej wicedyrektor — na powrót miała się bowiem stać salą pierwszaków. Oni zaś, jako czwartoklasiści pełną gębą, przeniosą się na Piętro, do nowej sali, do całkiem nowego świata, którego Bożek w głębi ducha trochę się obawiał.
Ale nie dziś. Jeszcze nie. W ten ostatni czerwcowy piątek żadne z nich nie myślało o rewolucji, jaka ich czekała za dwa miesiące. Teraz w ogóle nie mieli do tego głowy! Dziś był dzień o zapachu słońca i beztroski, dzień powitania z latem i zarazem pożegnania — tego radosnego, z koleżankami i kolegami z klasy, z którymi niedługo znów się zobaczą, i tego smutniejszego, bo z panią, która przestawała być Ich Panią tak całkiem, na zawsze. Wyściskała ich, wytuliła i wygłaskała, pogroziła palcem ten ostatni, najostatniejszy raz, a potem zagoniła do szafkowych wykopalisk, kwitując co dziwniejsze znaleziska śmiechem albo okrzykami najszczerszej, prawie nieudawanej zgrozy.
W szafce Bożka na przykład, oprócz zapomnianych zeszytów, znalazły się zaschnięte farby w plastikowych pojemniczkach z zakrętką, nadkruszone gumki oraz ogryzki różnokolorowych kredek. Chłopiec zbierał je pieczołowicie dla Gucia, wziąwszy sobie do serca przysłowie, że kto zjada ostatki, ten piękny i gładki, a wszyscy wiedzieli, że im gładszy był Gucio, tym lepszy robił rozbryzg w wannie podczas wieczornych kąpieli. Były tam również trzy plastelinowe ludki oraz dwa ludki z kasztanów, które skleiły się nieodwracalnie w lepkiego zmutowanego ludkojeża, arkusze kolorowego papieru z dziurami w osobliwych, kanciastych kształtach, jojo bez sznurka, sznurek bez jojo, magnetyczny glut w metalowym puzderku, a także skórka od chleba z kanapki, chyba majowej, a może nawet kwietniowej, która cała już stwardniała oraz, co Bożka fascynowało najbardziej, panią zaś najbardziej zmroziło, porosła śmiesznym mięciusim kożuszkiem, jak gdyby w szkolnej szafce doskwierał jej chłód.
Wszystko to, razem ze świadectwem oraz książką, chłopiec przytaszczył do domu tego ostatniego dnia szkoły — a zarazem pierwszego dnia swoich pierwszych prawdziwych wakacji, które właśnie się rozpoczynały.
Bożydar Antoni Jekiełłek znieruchomiał na schodach werandy i wybałuszył na anioła wielkie chabrowe oczy, ponieważ nic a nic z tego nie rozumiał. W ogóle.
Przed momentem wrócił ze szkoły, dumnie dzierżąc w garści świadectwo ukończenia klasy trzeciej. Znaczy, dzierżąc metaforycznie, czyli nie dosłownie, bo tak naprawdę to miał je w plecaku, razem z zawartością swojej szkolnej szafki. Tę zawartość pani kazała każdemu uczniowi wyciągnąć, odkleić lub zeskrobać i zabrać ze sobą do domu, a najlepiej od razu wyrzucić, zanim przed nastaniem jesieni sama wypełznie, zwoła posiłki i podbije jakiś kontynent. Jesienią ich sala — najlepsza na całym parterze, bo choć niezbyt wielka, to słoneczna i schowana aż za biblioteką przed czujnym radarem surowej wicedyrektor — na powrót miała się bowiem stać salą pierwszaków. Oni zaś, jako czwartoklasiści pełną gębą, przeniosą się na Piętro, do nowej sali, do całkiem nowego świata, którego Bożek w głębi ducha trochę się obawiał.
Ale nie dziś. Jeszcze nie. W ten ostatni czerwcowy piątek żadne z nich nie myślało o rewolucji, jaka ich czekała za dwa miesiące. Teraz w ogóle nie mieli do tego głowy! Dziś był dzień o zapachu słońca i beztroski, dzień powitania z latem i zarazem pożegnania — tego radosnego, z koleżankami i kolegami z klasy, z którymi niedługo znów się zobaczą, i tego smutniejszego, bo z panią, która przestawała być Ich Panią tak całkiem, na zawsze. Wyściskała ich, wytuliła i wygłaskała, pogroziła palcem ten ostatni, najostatniejszy raz, a potem zagoniła do szafkowych wykopalisk, kwitując co dziwniejsze znaleziska śmiechem albo okrzykami najszczerszej, prawie nieudawanej zgrozy.
W szafce Bożka na przykład, oprócz zapomnianych zeszytów, znalazły się zaschnięte farby w plastikowych pojemniczkach z zakrętką, nadkruszone gumki oraz ogryzki różnokolorowych kredek. Chłopiec zbierał je pieczołowicie dla Gucia, wziąwszy sobie do serca przysłowie, że kto zjada ostatki, ten piękny i gładki, a wszyscy wiedzieli, że im gładszy był Gucio, tym lepszy robił rozbryzg w wannie podczas wieczornych kąpieli. Były tam również trzy plastelinowe ludki oraz dwa ludki z kasztanów, które skleiły się nieodwracalnie w lepkiego zmutowanego ludkojeża, arkusze kolorowego papieru z dziurami w osobliwych, kanciastych kształtach, jojo bez sznurka, sznurek bez jojo, magnetyczny glut w metalowym puzderku, a także skórka od chleba z kanapki, chyba majowej, a może nawet kwietniowej, która cała już stwardniała oraz, co Bożka fascynowało najbardziej, panią zaś najbardziej zmroziło, porosła śmiesznym mięciusim kożuszkiem, jak gdyby w szkolnej szafce doskwierał jej chłód.
Wszystko to, razem ze świadectwem oraz książką, chłopiec przytaszczył do domu tego ostatniego dnia szkoły — a zarazem pierwszego dnia swoich pierwszych prawdziwych wakacji, które właśnie się rozpoczynały.
Plany miał na ten wspaniały czas wielkie,
przeogromne wręcz.
Po pierwsze, zamierzał siedzieć do późna,
najlepiej każdego wieczoru, i przeczytać wszystkie, ale to wszyściuteńkie
zaległe książki, które piętrzyły się obok jego łóżka. Stos ów już trzy razy
przewrócił się na Gucia, równie zafascynowanego, co zaskoczonego chybotliwością
konstrukcji, zwłaszcza potraktowanej serią zamaszystych pacnięć. Cóż. Mały
potwór nie od dziś ignorował co bardziej karkołomne koncepcje, których nie
obejmował ani umysłem, ani macką, a grawitacja zdecydowanie była jedną z nich.
Po drugie (wskutek pierwszego), Bożek
chciał wylegiwać się każdego ranka w pościeli i czytać dalej, rzecz jasna. A
potem snuć się po domu w piżamie, z nieumytymi zębami i czupryną rozczochraną
jeszcze bardziej niż zwykle, póki ktoś dorosły nie zauważy, że właściwie
jeszcze chwila i będzie się musiał przebrać z tej piżamy… z powrotem w piżamę,
żeby pójść spać, co w sumie pasowało do jego planów.
Po trzecie, postanowił precyzyjnie
sprawdzić, ile czereśni pomieści człowiek typu dziecko, lat dziesięć (i pół),
co jednakże wymagało dotrwania do kluczowego momentu, kiedy czereśnie dojrzeją,
za to tuż przed tym, jak zainteresują się nimi szpaki i robaczki. Oraz różowe
króliki. No i mama. Mama była zdolna pomieścić chyba wszystkie czereśnie świata
(i jeszcze morele na dokładkę).
Po czwarte, gdyby śmiała koncepcja z piżamą
całodobową nie wypaliła, Bożek planował sprawdzić, czy sięga już z czwartej
gałęzi drzewa za domem do piątej albo nawet wyżej. To z kolei wymagało sporej
dyskrecji, żeby dorośli nie zauważyli i nie zgłosili protestu, oraz asekuracji.
Bo choć Gucio w grawitację nie wierzył, to grawitacja z pewnością wierzyła w
Bożka, a on nie zamierzał się z nią kłócić.
Po piąte — i najważniejsze — musiał
przysiąść w końcu fałdów nad Glutami w Podziemiach, grą bardzo
przygodową, taką z fabułą, planszą, figurkami i takimi tam, nad którą pracował
od kilku miesięcy. Znaczy, może tak nie do końca PRACOWAŁ. Najpierw przez trzy
albo cztery tygodnie szukał tytułu idealnego i kiedy już mu się wydawało, że
znalazł, przyszedł wujek Konrad i zaczął tłumaczyć, że nie ma takiego pudełka,
na którym zmieściłoby się Bazyl Bazyleor, Mistszsz Szalbierstwa, i Złowrogie
Gluty w Niezgłębionych Podziemiach Ciemności ze Stworami. Gra Rodzinna, i
że „mistrz” pisze się jednak nieco krócej (między innymi). Ponieważ wujek znał
się na tytułach, a do tego używał przykrych słów, takich jak PRZYDAWKA lub
ALITERACJA, Bożek szybko pogodził się z cięciem i wykaligrafowawszy wersję
skróconą na okładce zeszytu, przystąpił do spisywania fabuły. W tym samym
czasie Licho z poświęceniem szykowało skomplikowaną trójwymiarową planszę z
kartonu, osobistego pierza, rolek po papierowych ręcznikach i patyczków po
lodach, wujaszek Turu zaś, jak zawsze nieoceniony, rzeźbił drewniane figurki
bohaterów i średnio raz w tygodniu upewniał się, czy tytułowy heros aby na
pewno ma być (tu zerkał do notatek) „taką fajną kozą wyposażoną w kilogram
cukierków, patelnię i cymbałki”.
Po tych kilku miesiącach z wymiętolonego i
zabazgrolonego zeszytu już prawie wyłaniał się pierwszy z siedemnastu
scenariuszy Prawdziwej Podziemnej Przygody, wraz z zestawem dwustu pięciu
Unikatowych Kart Przedmiotów i Zrządzeń Losu, z których powtarzała się zaledwie
połowa. Licho wciąż tuptało po całym domu w poszukiwaniu kartonów, żeby dokleić
i ozdobić kolejne piętra planszy, zanim różowe króliki znowu wtranżolą Lochy
Lodowego Lamentu albo zostawią bobki w Pieczarze Przeklętej Paszczy, a wujaszek
Turu nieustannie dopytywał, czy to na pewno mają być cymbałki, nie zaś, na przykład,
Byczy Bęben Bojowy albo Gargantuiczny Gong Grozy. (I czy Bożek nie mógłby
jednak zacząć przygody z projektowaniem gier planszowych od czegoś prostszego,
jak bierki. Albo kapsle).
— Nie — odpowiadał twardo chłopiec, na co
wujaszek wzdychał ciężko i wracał do rzeźbienia cymbałków, które zmieściłyby
się w pudełku zapałek, i to razem z cymbalistą.
Krótko mówiąc, przez te dwa wyczekiwane,
wymarzone, wytęsknione miesiące wakacji Bożek zamierzał robić to wszystko, co
jeszcze przed rokiem, zanim poszedł do szkoły, uważał za całkiem zwyczajne.
Jasne, szkoła była dość fajna i koledzy też (z wyjątkiem tych, którzy nie
byli), ale dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo mu brakowało tej
niespiesznej i chaotycznej codzienności, wolnej od popędzających go ciągle wskazówek
zegara. Sęk w tym, że żadnego z tych planów, choć arcyprzyjemnych, nie dało się
nazwać przygodą przez dostatecznie duże Przy, żeby zaspokoić oczekiwania małego
anioła w tym względzie.
— No bo wiesz — podjęło tymczasem Licho,
uznawszy, że dość już manifestowania tej całej stanowczości, pora rozwinąć
myśl. — Ty miałeś przygody, alleluja. Takie z emocjami i siniakami, i
wyprawami, i w ogóle! A ja nie miałom ani jednej, ani w zaświatach, ani w
podmiędzypiekle…
— Przednadpiekle — poprawił Bożek skrupulatnie.
— Tam też nie miałom! — zakrzyknęło Licho i
tupnęło bamboszkiem dla większego wrażenia. — Nic nie miałom i nigdzie nie
byłom, bo ty mnie nigdzie nie zabierasz!
PREMIERA 2 WRZEŚNIA!
📗ZAMÓW już teraz 👉 bit.ly/
Lubię jej książki
OdpowiedzUsuń