Dzień dobry Kochani!! Ja zaczynam już urlop i nie ma nic innego i lepszego - no może dobra premiera ;) - niż wakacje i odpoczynek! I tak właśnie loguję się tutaj, aby powiedzieć Wam - w sumie to napisać ;) - że już jutro swoją premierę będzie miała dość ciekawa książka. Zresztą sami się przekonajcie ;)
"Drogie Czytelniczki, oddajemy w Wasze ręce historię
pełną niedoskonałości, słabości, potknięć, upadków i wzlotów. Zrodziła się
z naszej przyjaźni, a napisałyśmy ją dla Was. Bohaterki
tej opowieści istnieją naprawdę, jesteśmy nimi my wszystkie: Ty, Twoja
przyjaciółka, sąsiadka, matka, nauczycielka Twojego dziecka, Twoja dentystka
i wszystkie kobiety, które codziennie spotykasz. Zamyślone, smutne,
porzucone, ale również te szczęśliwie zakochane, szalone, niekonsekwentne,
zwariowane, poważne, zdystansowane. Młode, starsze, miłośniczki trampek
i te, które na co dzień biegają w szpilkach. Te walczące
z nadwagą i te, którym zdarza się wypić za dużo wina.
Przemądrzałe i niepewne siebie.
Jednym słowem: kobiety nieidealnie wyjątkowe."
Jednym słowem: kobiety nieidealnie wyjątkowe."
Gosia Hayles
Magda Kawka
Magda Kawka
Opis książki: "To nie jest polska Bridget Jones ani polski Seks w wielkim mieście. To jest nasze własne, kobiece, babskie, pisane tu i teraz, żywym językiem, wypełnione niebanalnymi dialogami jak ze scenariusza najlepszego filmu o kobietach, niekoniecznie tylko dla kobiet."
Nadal nieprzekonani? Podrzucam fragment książki - miłej lektury!
Fragment książki:
"Było tak wcześnie rano,
że sen najwyraźniej jeszcze ze mnie nie wyparował. Jest
to szczególnie trudne w takie zimne i wilgotne grudniowe
poranki jak dziś, kiedy najpierw wstaje mgła, a dopiero potem niechętne
słońce, ociągające się jak moje dziecko, które trudno wyciągnąć
z łóżka. Tolek do późnej nocy oglądał najnowszy sezon Gry
o tron, a ja nie miałam siły kolejny raz podnosić argumentu,
że kiedyś to się chociaż książki czytało pod kołdrą
z latarką.
Wszystko się zmienia.
Jechałam autobusem pełnym sennych
pasażerów, oglądając w szybie swoją bladą twarz bez makijażu
i, co gorsza, bez szans na jakikolwiek makijaż tego dnia. Kosmetyczka
została w samochodzie. Zwykle szybko się maluję zaraz po odstawieniu
Tolka, nie tracąc na to czasu w domu. Wtedy mam pewność,
że moje dziecko nie spóźni się do szkoły, do której mamy
teraz dużo dalej, ale bardzo mi zależało, by choć to się
w jego życiu nie zmieniło. Samochód jednak dziś rano się zbuntował
i na wszelkie próby ruszenia go z miejsca odpowiadał obrażonym
prychnięciem. Niemal dokładanie tak jak mój dwunastolatek
trzydzieści minut wcześniej. Wiercąc kluczykiem w stacyjce,
grzecznie zaklinałam i prosiłam swoje kapryśne auto: „No proszę
cię, obiecuję, że zaraz po powrocie cię umyję, ba, nawet akumulator
ci naładuję, no proszę, a co powiesz na przegląd? Zabiorę cię
na przegląd w tę sobotę”. Wyciągnęłam opierające się dziecko
za rękę i poleciałam w kierunku najbliższego przystanku
autobusowego.
Teraz, w bezlitosnym porannym
świetle słońca, które nie grzeje, a tylko prześwietla,
jakby wiedziało o mnie wszystko, nie przypominałam siebie
sprzed zaledwie dwunastu miesięcy. Nie przypominałam w zasadzie
nikogo, jakby brakowało mi twarzy. W kieszeni namacałam list,
który wyjęłam dziś rano ze skrzynki. List jak zawsze był
bez znaczka, a na nim skreślone zamaszyście „Magda”.
Nie wyciągając ręki z kieszeni, zmięłam go w kulkę
i nie czytając, wyrzuciłam do kosza na śmieci zaraz
po wyjściu z autobusu.
Jak się okazało wieczorem,
nie ja jedna miewałam ostatnio problem z twarzą,
a w zasadzie z jej brakiem.
Spotkałyśmy się w domu Baśki,
której mąż zorganizował sobie wyjazd w bardzo ważnej sprawie,
gdy tylko dowiedział się, że Baśka znowu ma plany modernizacyjne
wobec swojego ciała. Doskonale zdawał sobie sprawę, podobnie jak
my, jak będzie przebiegał ten proces. Najpierw kilka tygodni podekscytowania,
gdy jego ukochana Basieńka widzi już siebie piękną i odmłodzoną,
ostrzykniętą botoksem, kwasem, własnym osoczem czy jakąkolwiek
substancją na daną chwilę wstrzykiwaną w ludzkie ciało. Później
kilka dni, a czasem tygodni, aresztu domowego, kiedy zrozpaczona
siedzi w domu, podczas gdy wszelkiego rodzaju ranki, siniaki,
nawisy i opuchlizny babrzą się zamiast goić, a ona przeklina
dzień, kiedy wbrew złożonym sobie przyrzeczeniom postanowiła znowu
ulec obietnicom medycyny estetycznej.
Cóż… w odróżnieniu od tych
składanych sobie, obietnice chirurgii estetycznej są zawsze opatrzone
zdjęciami „przed” i „po”.
Baśka powiedziała nam przez telefon,
że spotkanie tylko u niej, bo absolutnie nie zmusimy
jej do wyjścia z domu. Nie otwiera nawet nikomu drzwi,
a jeśli wyjątkowo uporczywy kurier dojrzy przez okno jej przemykającą
postać i nie przestaje wydzwaniać, a nawet woła ją – mówi,
że nikogo dorosłego nie ma w domu.
– Nie przesadzaj – pocieszyłam
ją przez telefon – na pewno nie jest tak źle. Zawsze
przeżywasz, a potem jest okej. Wystarczyłyby zapewne ciemne okulary
i grubsza warstwa podkładu. Wiesz, jak to jest. Patrzymy
na siebie najbardziej krytycznie. Inni, zajęci sobą, prześlizgują
się po nas zaledwie wzrokiem.
Prześlizgnięcie się czymkolwiek,
a zwłaszcza wzrokiem, po miejscu, w którym wcześniej
widniała twarz Baśki, nie było możliwe. Zdałam sobie z tego
sprawę, gdy tylko otworzyła mi drzwi.
– Och – powiedziałam tylko na jej
widok. Nie chciałam dolewać oliwy do ognia. Rozgrzana patelnia,
która pojawiła się nad szyją w miejscu jej twarzy, niemal
rzucała iskry, głowa spuchła, jakby Baśkę pokąsały osy,
a w miejscu oczu pod brwiami błyszczały dwie małe szparki.
Mój wzrok mimowolnie powędrował w kierunku skomplikowanej
konstrukcji wieńczącej jej zmierzwione czarne loki; czegoś w rodzaju
tiulowej wieżyczki wykończonej podpiętą woalką.
– Och – powtórzyłam bezwiednie –
czy ta… hmm… czapeczka ma za zadanie odwrócić uwagę
od twojej twarzy?
– Nie rozśmieszaj mnie – chrząknęła
żałośnie Baśka, choć doskonale widziałam, że wcale nie jest
jej do śmiechu. Poprowadziła mnie, wzdychając, do przestronnego
salonu z chromu i szkła, z wielkim kominkiem pełniącym
podobno rolę punktu skupiającego uwagę. Przynajmniej tak założył
znany architekt projektujący dom. Zawsze gdy odwiedzałam Baśkę,
myślałam o tym, że trudno nie skupić na nim uwagi,
do złudzenia przypominał bowiem piec krematoryjny.
Czułam się nieswojo w tym wnętrzu,
bo nie mogłam niczego nigdzie odłożyć. To znaczy teoretycznie
mogłam, ale nagle wcale nie chciałam. Być może dlatego,
że moje rzeczy traciły na tle tego linearnego wnętrza
wszelką wartość użytkową i stawały się abstrakcją. Naprawdę. Kiedyś
postanowiłam to przetestować i położyłam na ich beżowej
designerskiej kanapie torebkę. Wyglądała jak rzecz omyłkowo pozostawiona
na planie filmowym przez statystkę. „Halo, halo!” – czekałam,
aż rozlegnie się przez megafon. – „Niech mi ktoś zabierze
to gówno z kadru!” Teraz też gorączkowo ściskałam torbę
w rękach.
Baśka błysnęła w moim kierunku
czerwienią, a szparki skrzyżowały ze mną spojrzenie. Dziwne
uczucie.
– Staram się nie ruszać twarzą.
Fraxel – dodała po chwili.
– Och – bąknęłam pod nosem –
a cóż to takiego?
Z fotela podniosła się Joasia
i mrugnęła porozumiewawczo.
– Jak to co? Znakomity pomysł
na biznes. Najpierw masakrują ci twarz za kupę kasy, potem czeka
cię życie w całkowitej izolacji, jakbyś ćwiczyła swoją śmierć.
Codziennie wstajesz i oglądasz to coś, co masz między czubkiem
głowy a szyją. Rozpaczasz i pytasz: „Kurde, dlaczego fraxel?”.
A potem wreszcie wszystko szczęśliwie się goi, twarz wygląda
tak samo jak przed zabiegiem, a ty uważasz z ulgą,
że mimo wszystko było warto. Tylko jakoś do głowy ci
nie przyjdzie, że gdyby ktoś dał ci porządnie po pysku,
rozjechała cię ciężarówka albo gdybyś wytarzała gębę
w mrowisku, to gdy po miesiącu zagoiłyby ci się obrażenia,
uznałabyś, że jesteś jak nowa. Znaczy jak stara nowa. – Joanna
z lekką obawą spojrzała na Baśkę.
Rozumiałam ją. Baśka zawsze starała
się trzymać fason, udając, że jest zdystansowana,
ale w gruncie rzeczy na punkcie własnego wyglądu była bardzo
drażliwa. Pieniędzy miała tyle, ile pół mojego osiedla razem wzięte,
i zawsze nam powtarzała, że nie musi się starzeć z godnością.
Że w ogóle nie zamierza się starzeć. Ja też nie zamierzałam,
ale z moich zamierzeń nic nie wynikało.
Roześmiałyśmy się, Baśka
z nami, jakoś tak szczekliwie i jęcząc z bólu, bo mięśnie
twarzy miała napięte, jakby planowała z nich strzelać.
– Zazdrosna jesteś i tyle –
oświadczyła. Zabrzmiało to mniej więcej jak: sasosna estes y tyle.
Zlitowałam się nad nią.
– Ty już lepiej nic nie gadaj.
Gój się. A swoją drogą po cholerę nas tu ściągnęłaś, skoro się
do ludzi nie nadajesz?
– Wy nie jesteście ludzie, wy jesteście
moje przyjaciółki i macie mnie wspierać – stęknęła Baśka żałośnie,
starając się nie seplenić. Sięgnęła po korkociąg. – Sama pewnie
bym się upiła z rozpaczy, a z wami będę się delektować.
– Wolno ci? – zdziwiła się Joanna,
ale nie czekając na odpowiedź, poszła do kuchni.
Poczułam, jak ogarnia mnie dziwny
stan. W niedzielę obiecałam sobie, że do końca tygodnia
nie sięgnę po wino. Był piątek.
– Iza będzie? – zapytała rzeczowo
Joanna, stawiając na stole przepiękne kryształowe kieliszki.
Baśka wszystko musiała mieć prima sort.
Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa
przez telefon.
– Iza wczoraj dzwoniła. Była wściekła.
Ponoć sekretarka tego jej Japończyka wsadziła Harumiego
nie w ten samolot, co trzeba, i dzieciak wylądował
w Budapeszcie. Młody jest przytomny, więc próbował
na lotnisku się z kimś dogadać, ale możecie sobie wyobrazić…
Iza rzeczywiście była wściekła,
ale pod tą jej władczą i pragmatyczną wierzchnią warstwą
solidarnie czułam niepokój matki. Nie wiem, co bym zrobiła,
gdyby to Tolek utknął gdzieś w świecie. Można powiedzieć,
że Harumi był kosmopolitycznym podróżnikiem z przymusu,
na niejednym lotnisku zjadł zęby, ale w końcu nie da
się ukryć, że był tylko dwunastoletnim chłopcem, synem nieprzytomnego
z przepracowania Japończyka i chorobliwie ambitnej Polki,
robiącej międzynarodową karierę w jakiejś Strasznie Ważnej Korporacji
z branży BPO/SSC, cokolwiek to znaczy. Iza czasami próbowała
nam tłumaczyć, jak kluczowa dla świata to dziedzina, ale dała
sobie spokój po tym, jak Baśka dogryzła jej kiedyś w przypływie
szczerości, żeby już tak się nie nadymała, bo na świecie
jest wiele kluczowych zawodów, o których ludzie nie mają
pojęcia; jak choćby kontroler zapachów z odbytu. Zapewne pokłóciłyby
się wtedy potężnie, gdyby nie to, że obie były nieco wstawione.
– Japończyk chciał się dogadać
z Węgrem? – Joanna napełniła trzy kieliszki ciemnoczerwonym,
aksamitnym winem. – To brzmi jak kawał. Zresztą, życie w ogóle
brzmi jak kawał – wygłosiła głęboką prawdę, dla podkreślenia wagi
słów unosząc kieliszek. – Wczoraj Luśka mówi do mnie: „Mamo,
a ty miałaś fajne życie?”. Pytam z niepokojem: „Miałam?”. „No
bo wiesz, tak znowu dużo to ci go już nie zostało…”
Nie wiedziałam, że gadzinę wyhodowałam na własnym łonie.
Baśka kolejny raz zerknęła
w podręczne lusterko i czym prędzej odłożyła je z obrzydzeniem.
– Zawsze wam mówiłam, że dzieci
są wredne. – Naprawdę jakoś musiała poprawić sobie nastrój. – Zupełnie
nie rozumiem, do czego wam one potrzebne.
– Nie bądź taka mądra – żachnęła
się Joanna. Podparła się wygodniej i zapatrzyła w karminowe
refleksy na grubo rżniętym szkle. – Dzieci są jak wirus… Ani się spostrzeżesz,
a złapałaś. To się roznosi i rozprzestrzenia. Zakażone
jest całe społeczeństwo; wszędzie widzisz wózki, place zabaw, ciążowe
brzuchy, sklepy z zabawkami, i nagle pewnego dnia odkrywasz,
że ty też chcesz być chora. Chcesz mieć takie swoje, małe i kochane.
Takie coś, co należy tylko do ciebie… Że będzie cię kochać
za to, że powołałaś je do życia, że jesteś taka jedyna
i wyjątkowa. Dopiero potem zdajesz sobie sprawę, że świat
cię oszukał i zamiast swojego słodkiego malucha masz w domu
jakiś obcy, wrogi byt, który na okrągło domaga się pożywienia
i cały czas kombinuje, jak cię zrobić w balona. – Joanna
zmarszczyła groźnie brwi i wydęła wargi.
– I któremu zawsze śmierdzą
skarpetki – dodałam na myśl o tym, ile pieniędzy wydaję
na proszki do prania i płyny do płukania. – Poważnie.
Tolek włoży na pięć minut i już śmierdzą. Ba, czasem tylko przejdzie
obok. To jakiś wyjątkowy składnik potu dorastającego chłopca.
Tajemnicza substancja, dzięki której skarpetki młodego są bronią
chemiczną. Powinnam zacząć je składować na wypadek jakiegoś
światowego konfliktu.
Baśka poprawiła czapeczkę
z bandaża i oświadczyła bezlitośnie:
– Dobrze wiecie, że w gruncie
rzeczy jesteście zwykłymi mieszczańskimi mamuśkami, które jak kwoki
wysiadują sobie przedłużenie własnego ego. Skąd w was tyle przekonania,
że świat czeka na wasze kopie? Społeczeństwo wam wmówiło,
że bycie matką to szlachetna misja, a w rzeczywistości
to ograniczająca ułomność…
Tego rodzaju rozmowy prowadziłyśmy
raz na jakiś czas. My leczyłyśmy nimi kompleks nadmiernej odpowiedzialności
oraz braku czasu i wolności, a Baśka braku potomstwa.
Wszystkim nam dobrze to robiło.
Szybki, terkoczący dzwonek zasygnalizował
nadejście Izy, której zawsze się spieszyło i nawet ze spokojnego
motywu muzycznego, który Baśka z mężem wgrali w swój wideodomofon,
potrafiła stworzyć hymn pijanych w sztok surykatek. Wyszłam jej
na spotkanie, oszczędzając Baśkę, która właśnie zaczęła smarować
twarz tajemniczym mazidłem wyciągniętym z lodówki. Iza wkroczyła
jak zawsze z impetem i zaraz za progiem zrzuciła lśniące
louboutiny. Stanęła obok mnie, nagle drobna jak dziewczynka.
– Nienawidzę, jak mi się każą relaksować.
Byłam właśnie na masażu, baba jeździła po mnie gorącymi kamieniami,
jakby mnie chciała ukamieniować. Na gorąco. Stale przy tym powtarzała:
„Proszę o niczym nie myśleć, proszę zamknąć oczy i się relaksować.
Jest pani taka spięta, mięśnie na karku jak powrozy”. Jak mam się,
cholera jasna, relaksować, kiedy Harumi siedzi na dworcu
w Budapeszcie! Wróci w końcu pociągiem, bo nic sensownego
stamtąd dziś nie odlatuje, ma już bilet i miejsce w wagonie
sypialnym. On jest taki malutki, sama wiesz, nie wygląda na swoje
dwanaście lat, żeby się tylko nie zgubił, mój kochany
owoc wiosny.
Iza tak go czasem pieszczotliwie
nazywała, bo to dokładnie oznaczało jego japońskie imię.
– Nie przesadzaj. Nie jest
aż tak malutki, żeby się zgubić w pociągu,
to w końcu nie jakiś… – zabrakło mi słowa – Calineczek.
Nie chciałam dodawać,
że jak obie dobrze wiemy, mały Harumi to niezłe ziółko, które
po matce odziedziczyło szatańską wręcz przebiegłość,
a po ojcu ekscentryczność, co bywało mieszanką wybuchową,
i nasz „owoc wiosny” owszem, może i opuści pociąg relacji Budapeszt–Berlin,
zanim ten dotrze do Poznania, ale nie dlatego, że się
zgubi, tylko dlatego, że zostanie z tego pociągu wyproszony.
Cała nadzieja w tym, że zważywszy na jego egzotyczny wygląd,
konduktor będzie wolał omijać go szerokim łukiem. Różnica w ocenie
Harumiego między światem a Izą polegała głównie na tym,
że choć wszyscy myśleli o nim to samo, Iza nigdy
by się do tego publicznie nie przyznała. Wszystkie wybryki
syna były dla niej jedynie manifestacją jego ponadprzeciętnej inteligencji
i wybitnej kreatywności. Nawet wtedy, gdy jako uroczy ośmiolatek
z nieodłączną kartką na szyi usiłował podpalić samolot,
gwizdnąwszy w tym celu zapalniczkę stewardessie, która po kryjomu
paliła papierosy na zapleczu. Na szczęście obeszło się
bez konsekwencji: przerażona kobieta wolała nie przyznawać
się do zakazanych praktyk, a mały cwaniak szybko to wykorzystał
i jeszcze wyciągnął od niej pięć dolarów.
– Jeszcze zobaczycie, że on
proch kiedyś wymyśli – mawiała Iza, a na nieśmiałą sugestię,
że ktoś już zdążył go ubiec, wściekała się, że nie rozumiemy
najprostszych przenośni.
– Nalejcie mi – zażądała teraz, sadowiąc
się na sofie i kładąc sobie poduszkę na kolanach. – Muszę
się zrelaksować po tym relaksie."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz